fot. Robert Skumiał

Łukasz Stasiak, najlepszy strzelec w historii Gryfa Słupsk, zakończył karierę

Łukasz Stasiak zdobył 140 bramek w 155 meczach dla Gryfa Słupsk. Wszędzie gdzie występował, w Polsce i na Wyspach Brytyjskich, rosły napastnik trafiał do siatki. Jego, właśnie zakończona, przygoda z piłka była bardzo barwna, spotykał ludzi z pierwszych stron gazet: m.in. Roberta Lewandowskiego, Grzegorza Rasiaka, trenerów Jerzego Engela i Czesława Michniewicza. 10 lutego odbędzie się benefis 38-letniego Łukasza Stasiaka i pożegnanie ze słupskimi kibicami przy okazji towarzyskiego meczu Gryfa z MKP Szczecinek. Stasiak, który dziś pracuje jako analityk finansowy, w obszernym wywiadzie opowiada nam o swojej bardzo ciekawej piłkarskiej przygodzie i nie mniej ciekawych planach na przyszłość.


Różne źródła, różnie mówią - masz 199 czy 200 cm wzrostu? Bo to zasadnicza różnica.

- Nie wiem z czego to wynika, ale kiedyś wysokich osób w społeczeństwie było zdecydowanie mniej niż dzisiaj. Kiedyś taka osoba jak ja była przez społeczeństwo wytykana palcami, te szkolne docinki nie były przyjemne. Gdy wyrabiało się dowód można było samemu wpisać swój wzrost, pomyślałem że "2" z przodu będzie źle wyglądać więc wpisałem: 199 cm i tak już zostało. Tak jest m.in. na portalu 90minut.pl. Dziś na zakończenie przygody piłkarskiej mogę to głośno powiedzieć, że mam 2 metry wzrostu.

Dlaczego piłka nożna? Przecież Słupsk jest od lat bastionem koszykówki, a z Twoim wzrostem pewnie dostałbyś się do grup młodzieżowych w Czarnych Słupsk.

- Futbol był moją pierwszą miłością, w koszykówkę grałem, bo musiałem. W podstawówce pan od WF kazał jechać na turniej kosza, bo tylko pod tym warunkiem mogłem jechać na zawody piłkarskie.

Do pierwszego klubu piłkarskiego zapisałeś się stosunkowo późno.

- Dopiero w wieku 16 lat, czyli na dzisiejsze realia bardzo późno. Już za dwa lata byłem na testach w Lechu Poznań. Lepszy jest powolny rozwój organiczny niż taki skokowy. Dziś z perspektywy czasu myślę, że za szybko wszedłem na wysoki poziom.

Jesteś wysoki to i poziom wysoki. Opowiedz proszę o swoich początkach.  

- To zaczęło się jako zabawa. Po raz pierwszy pomyślałem, że futbol może stać się czymś więcej, gdy zmieniłem klub z Żaków Ustka na MUKS Ustka, który grał w lidze makroregionalnej juniorów. Pojechaliśmy na mecz do Lechii Gdańsk, która była liderem tabeli, wygraliśmy 4-1, a ja zdobyłem cztery bramki. Wówczas zgłosił się do mnie Daniel Weber, który pracował dla Jarosława Kołakowskiego, tak wówczas jak i teraz bardzo znany agent piłkarski. Różnie ludzie mówią o managerach, ale ja na panów Kołakowskiego i Webera nie dam powiedzieć złego słowa, bardzo mi pomogli na początkowym etapie przygody z piłką, wykonali sporą pracę, zwłaszcza Daniel. Wyjazd do Anglii, pobyty w rezerwach Lecha i Legii, w Cracovii - to ich zasługa.  

Dwa lata po rozpoczęciu kopania piłki w strukturach klubowych byłeś już w Lechu Poznań na testach. Dość szybka winda.

- Za szybka. Zabrakło mi ogrania, nauki. Z szatni pełnej dzieci wszedłem do szatni, w której byli Piotr Reiss, Damian Nawrocik, Zbigniew Zakrzewski i Łukasz Fabiański. Zawodnicy, których znałem z telewizji. Wystąpiłem w sparingu rezerw Lecha z Mieszkiem Gniezno, naszej bramki strzegł Fabiański, wypadłem chyba nieźle. Lech zdecydował się na podpisanie ze mną umowy wstępnej w okolicy osiemnastki w listopadzie. Od 5 stycznia (urodziny mojej mamy) miałem rozpocząć przygotowania do sezonu w Poznaniu, została tylko  kwestia dogadania się juniorskiego klubu z Ustki z Lechem, wydawało się że to formalność. Niestety klub z Ustki chciał za dużo pieniędzy za mnie i strony się nie dogadały i zrezygnowali ze mnie. Przez długie lata nie mogłem się z tym pogodzić, gdybym wtedy został w Lechu, moja kariera mogłaby nabrać rozpędu. Mam do dziś lekką zadrę wobec klubu z Ustki.

Z tamtych czasów została sympatia do Lecha Poznań.

- Zgadza się. Zostałem zakwaterowany w miejscu, gdzie pierwsza drużyna miała zgrupowania przed meczami domowymi. Miałem przyjemność przebywania z zawodnikami pierwszej drużyny, której trenerem był Czesław Michniewicz. Mecze oglądałem z loży VIP, gdzie siedział obok mnie Jerzy Engel, który chwilę wcześniej był selekcjonerem. Wielki świat. Z tamtego czasu została mi sympatia do Lecha, nie jestem "kibolem", który nie może opuścić żadnego meczu, ale zwłaszcza spotkania z Legią oglądamy w Słupsku w koleżeńskim gronie i zawsze jest wesoło, zwłaszcza, że większość moich kolegów sympatyzuje z klubem z Warszawy.  Zresztą w Legii też byłem chwilę czasu, a właściwie w jej rezerwach.

Zamieniam się w słuch.

- To były miesięczne testy. Byłem na obozie w Dębicy. Trenowaliśmy na Agrykoli, wtedy poznałem Roberta Lewandowskiego, który też był na testach w rezerwach Legii, zostaliśmy razem zakwaterowani.

Po Pawle Kryszałowiczu, Macieju Stolarczyku, Tomaszu Iwanie jesteś chyba jednym z najbardziej znanych piłkarzy pochodzącym ze Słupska.

 - To miłe, ale są chyba bardziej znani. Mógłbym być wyżej w tej klasyfikacji, gdybym dokonał  kilku innych wyborów. Przede wszystkim mogłem wykorzystać szansę jaką dostałem na Wyspach Brytyjskich. Miałem wtedy niespełna 20 lat i ze względu na warunki fizycznie manager zorganizował testy w Southampton, który wtedy występował na zapleczu Premier League. Z IV-ligowego Jantara Ustka wyruszyłem na podbój Championship. Uczyłem się języka angielskiego w szkole, ale tam mówili inną odmianą tego języka.  Wielkie wrażenie zrobił na mniej stadion St. Mary's, ale jeszcze większe ośrodek treningowy, gdzie było osiem równych jak stół boisk trawiastych. Byłem tam przez miesiąc, poznałem bramkarza Bartka Białkowskiego i Grzegorza Rasiaka.

Z tym drugim mogliście stworzyć zabójczy duet dwóch wież, niczym z Tolkiena.

- To był czas, gdy Rasiak był obiektem żartów, ale gdy zobaczyłem z bliska jego umiejętności, to jak gra głową, jak ustawia się na boisku, to opadła mi szczęka. To nie przypadek, że Grzegorz zdobył tyle bramek w Championship, która jest jedną z najmocniejszych lig świata. Rasiak był dosłownie kochany w Southampton. Zostałem zakwaterowany w hotelu, który wyglądał jak pałac. Nie miałem jeszcze wtedy prawa jazdy, na każdy trening podwoził mnie Bradley Wright-Phillips, syn Iana Wrighta i młodzieżowy reprezentant Anglii.

Miałeś szofera!

- Trochę tak (śmiech). W sparingu z jakimś klubem z III ligi wystąpiłem przez kwadrans i strzeliłem bramkę. Sam byłem w szoku. Chcieli podpisać ze mną kontrakt i wypożyczyć do Morecambe, który wtedy występował w Conference, czyli na piątym poziomie ligowym. Pojechałem tam, byłem około tygodnia. Podczas jednego z treningów, ktoś włamał się do szatni, która została całkowicie okradziona, łącznie z kopertami, w których były wypłaty. Mnie zabrali paszport, dokumenty i wszystkie pieniądze. Miałem 19 lat, średnio władałem językiem angielskim, bardzo mnie to przytłoczyło. Dostałem się do ambasady w Londynie, ale myślałem już tylko o tym, aby wrócić do Polski. Tak zrobiłem i trafiłem do II-ligowej wtedy Jagiellonii Białystok.

Na drugim poziomie ligowym zagrałeś 4 minuty.

- Szybko wszedłem na stosunkowo wysoki poziom, a każdy kto chodził po górach wie, że najtrudniejszy jest atak na sam szczyt. Mnie to się nie udało, frustrowało mnie to, zabrakło cierpliwości. Talent to nie wszystko, teraz już to wiem. Trener Ryszard Tarasiewicz, dobry trener, ale specyficzna osoba, w zespole sporo doświadczonych zawodników, a tu przychodzi jakiś młody chłopak, który chce kogoś wygryźć ze składu. Nie byłem przygotowany na tę sytuację, nie miałem siły przebicia, poddałem się. Traktowałem to jako przygodę, zabrakło kropki nad i, czegoś zabrakło, żeby zostać prawdziwym piłkarzem.

Czego?

- Miałem managerów, ale przez te ponad 20 lat piłkarskiej przygody zabrakło osoby, która by pomogła mi nią pokierować. Zawsze w żartach docinam mojej mamie, że przez ponad 20 sezonów które rozegrałem, była tylko raz  na moim meczu. To samo mój brat, siostra ani razu, ojciec gdy żył bywał bardzo sporadycznie.

Rozmawialiście o tym? Wolałbyś, żeby oni patrzyli z trybun jak grasz?

- Kiedyś nie przywiązywałem do tego wagi. Mam dwójkę córek, 13 i 10 lat, od kilku miesięcy trenują siatkówkę. Treningi, mecze, staramy się w nich uczestniczyć i je wspierać. Nie będziemy z żoną krzyczeć, zostawiamy szkolenie trenerowi, ale chcemy być przy nich.

Łukasz Stasiak 1.jpg

Masz sporo klubów w piłkarskim CV, ale jak magnez ściągało Cię do rodzinnego Słupska i tutejszego Gryfa. Razem grałeś dla niego cztery razy.

- Tu się urodziłem. Zacząłem grać w piłkę w Ustce, bo koledzy ze szkoły byli stamtąd, co nie zmienia faktu że jestem rodowitym słupszczaninem. Faktycznie lista klubów dla których grałem jest długa, ale łatwo zauważyć, że te kluby się powtarzają. Patrzę na to pozytywnie - musiałem się sprawdzać, jeśli te kluby chciały, żebym wrócił. Do Słupska pierwszy raz wróciłem z Suwałk.

To na końcu świata.

- Do Wigier  trafiłem po pobycie w Jagiellonii Białystok. W Suwałkach wtedy swoje pierwsze kroki trenerskie stawiał Piotr Stokowiec, wówczas jeszcze łączący grę z prowadzeniem drużyny. Z III ligi awansowaliśmy do II. Dla mnie jeden z lepszych trenerów. Nauczył nas ustawienia 1-4-4-2. Zrobił coś z niczego. Wtedy poznałem Maćka Makuszewskiego i Andrzej Niewulisa. W Concordii Piotrków Trybunalski z kolei prowadził mnie Sławomir Majak.

Różne opinie krążą o trenerze Stokowcu. Zwykł mawiać, że nie jest zupą pomidorową, żeby go wszyscy lubili.

- W pełni utożsamiam się z tym hasłem. Ja również w rodzinnym Słupsku nie jestem powszechnie lubiany. Moje odejście z Gryfa do GKS Przodkowo w 2015 r.  wywołało sporo kontrowersji. Nie zrobiłem nic złego, tymczasem zostałem przedstawiony w takim świetle jakby wydarzyła się najgorsza rzecz na świecie. W Gryfie zarabiałem bardzo małe, symboliczne wręcz pieniądze. Małe Przodkowo oferowało większe. Tam zostałem bardziej doceniony. Uznałem, że po strzeleniu ponad 80 bramek w dwa lata zasłużyłem na symboliczną podwyżkę - nie mówimy o tysiącach, a raczej setkach złotych.

Zaraz, zaraz...Ile tych bramek?

- To był mój drugi pobyt w Gryfie Słupsk, wtedy czułem się najlepiej i to pokazują statystyki. Najpierw w sezonie 2013/14 strzeliłem 33 gole w 25 meczach, a w kolejnym w 33 spotkaniach trafiłem do siatki 51 razy, a moja drużyna uzyskała awans do III ligi.

Dla Gryfa zdobyłeś 140 goli.

- Pracuję jako analityk finansowy, dlatego lubię excela (śmiech). Prowadzę dokładne zestawienie zdobytych bramek od samego początku. Ostatnie pół roku w Gryfie zaburzyło te statystyki. Wystąpiłem tylko w ośmiu meczach bez zdobytej bramki, ale ogółem mam 140 goli w 155 meczach dla słupskiego klubu. Nikt nie ma więcej. Na drugim miejscu w klasyfikacji jest Grzegorz Bednarczyk. Gdy pobijałem jego rekord, on był trenerem Gryfa.  Trener ma 317 spotkań i 137 bramek.

Pewnie większość bramek zdobyłeś głową? Dośrodkowanie z bocznego sektora w stylu angielskim i głową trafiałeś do siatki.

- Właśnie niekoniecznie. Mimo wysokiego wzrostu byłem zawsze dość skoordynowany. Większość bramek strzeliłem nogami. Wiele z nich padło po wyścigu z obrońcami. Długie nogi pozwalały mi prędzej od nich dopaść do piłki.

Dlaczego zdecydowałeś się wrócić do Słupska po wojażach?

- Drugi pobyt w Wigrach Suwałki był dla mnie przełomowy, niestety pod negatywnym względem. Sześć miesięcy byłem kontuzjowany, ale to jeszcze nie było najgorsze. Zmarł mój tata... Dostałem telefon, że już jest coraz gorzej, żebym przyjechał się pożegnać.  W pociągu dowiedziałem się, że zmarł, nie zdążyłem... Wtedy w 2008 r. się ocknąłem. Zrozumiałem, że przez piłkarskie wojaże nie było mnie w domu w najważniejszym momentach. Ten czas zmienił moje podejście do życia. Zz osoby która myślała o sobie stałem się kimś, kto troszczy się o innych. Zdecydowałem się zostać, żeby być bliżej mamy, siostry i brata. Pojawiła się córka, potem druga, założyłem rodzinę. Starałem się nie ruszać z miejsca.

A jednak Cię wciąż nosiło po świecie, bo niedługo wyjechałeś do Szkocji.

- Piąty poziom ligowy. Huntly grało wtedy w Highland Premier League. Mieszkałem w Aberdeen. Na wyjazd namówił mnie Andrzej Kleczkowski, którego poznałem w Wigrach Suwałki, napastnik który był już tam kilka lat. Dużo biegania, fizyczność, piłkarsko wypadłem nieźle, strzelałem bramki w co drugim meczu. Jednak przegrałem nie fizycznie, a psychicznie. Dobijała mnie pogoda, miałem depresję. Wychodziłem do pracy: rano ciemno i deszcz, gdy wracałem - to samo.

IMG-20240207-WA0003.jpg

Dlaczego zdecydowałeś się zakończyć karierę?

- Już od dłuższego czasu nosiłem się z taką myślą. Zaczęło szwankować zdrowie. Nabawiłem się przepukliny odcinka lędźwiowego kręgosłupa. Udało mi się wrócić na boisko. Miałem pół roku przerwy od piłki dlatego okres przygotowawczy przed sezonem 2023/24, gdy znów wróciłem do Gryfa Słupsk, musiał być mocniejszy. Nie mogłem się pogodzić z tym, że siedzę przeważnie na ławce rezerwowych. Wiem, że byłbym w stanie dać coś jeszcze drużynie. Trenerzy myśleli inaczej. Tak bywa. Nie mam żalu.  Nie chcę jednak poświęcać kolejnych weekendów z rodziną, na rzecz zastanawiania się czy zostanę powołany do kadry meczowej. Życzę Gryfowi jak najlepiej. Jestem w stanie pomagać klubowi inaczej niż jako zawodnik, mogę rozstawiać pachołki.

Jest planowane jakieś oficjalne pożegnanie?

- Początkowo było sporo nerwów i emocji, ale teraz stanowiska Gryfa i moje się zbliżyły. Wspólnie planujemy, że dostanę kilka minut na boisku 10 lutego w sparingu Gryfa Słupsk z MKP Szczecinek. Tych minut będzie 13 - taki numer nosiłem na koniec kariery.

Nie jesteś przesądny?

- 13 to ulubiona liczba mojej żony, która urodziła się 13 kwietnia. Wcześniej to zawsze była "dycha" na plecach.

Jesteś ogólnie zadowolony ze swej przygody z piłką nożną?

- Mam spory niedosyt, zwłaszcza chodzi o to że nie zaczepiłem się w klubie na wyższym poziomie - czy to w Anglii, czy z polskiej Ekstraklasy. Zdecydowałem się zostać w Słupsku ze względów rodzinnych. Już nawet gdy osiadłem w domu miałem oferty z II-ligowego Widzewa Łódź czy z I-ligowej Chojniczanki - czasu nie cofnę, ale są dni, że żałuję, że nie zaryzykowałem. Jestem skromnym człowiekiem, nie czuję, że zrobiłem coś dużego w piłce nożnej. Na ostatnim balu sportowca właśnie tutaj u nas w Słupsku zdałem sobie sprawę, że trochę radości dałem ludziom. Moja przygoda z piłką została podsumowana, dostałem nagrody i podziękowania od pani prezydent Krystyny Danileckiej-Wojewódzkiej. Wtedy dotarło do mnie, że coś zrobiłem w pomorskiej piłce. Gdy w lokalnych mediach ukazała się informacja o zakończeniu kariery, pojawiły się wyłącznie przychylne komentarze, sporo polubień, nie ukrywam że zrobiło mi się miło.

W piłce na trawie nie sięgnąłeś szczytu, ale w plażowej już tak. Byłeś reprezentantem Polski w beach soccerze.

- Mam na koncie 26 spotkań i sześć bramek w reprezentacji Polski  w piłce plażowej. Pod tym względem jestem spełniony. Wyjście z orzełkiem na piersi w debiucie - wtedy dopiero dowiedziałem się co to jest prawdziwy stres. Pełno ludzi na trybunach, przeważnie czułem się pewny siebie na boisku, ale wtedy nogi z waty, chciałem jak najszybciej do domu. Na plaży mój wzrost się przydawał - mogłem wysoko podbić piłkę i strzelić przewrotką na pułapie niedostępnym dla innych zawodników. Poza tym "plażówka" to świetne przygotowanie do sezonu "trawiastego". Trener Sebastian Letniowski w Przodkowie pozwalał mi na występy w barwach drużyny plażowej z Kolbud wiedząc, że dobrze mi to robi. Miałem wtedy w Przodkowie świetny sezon w III lidze, gdzie dopiero na finiszu straciliśmy szansę na awans do II ligi.

Z  piłką na plaży też kończysz?

- Mówiąc "a" trzeba powiedzieć "b". Gra na plaży też wymaga przygotowania i czasu. Zagram już chyba tylko dla przyjemności w turniejach charytatywnych. Ale spokojnie, z piłką się nie żegnam, bez niej trudno żyć.

 Co będziesz robił teraz?

- Mam propozycję, by pomóc w szkoleniu młodych napastników w akademii Gryfa Słupsk w rodzinnym mieście. Rozważam to, ale nie wiem czy nie wolałbym pójść w treningi indywidualne. Posiadam licencję UEFA B, muszę ją tylko odświeżyć. Moja żona jest trenerem personalnym, żona mojego szwagra jest dietetykiem, mój świadek na ślubie jest trenerem mentalnym, współpracuję z najlepszym fizjoterapeutą w Słupsku, znam managerów. Zasoby kadrowe mamy... Moglibyśmy śmiało otworzyć firmę rodzinną, ku temu się skłaniam. Chciałbym młodym piłkarzom zapewnić kompleksową opiekę. Nie zależy mi na wielkim zarobku. Znam Słupsk jak własną kieszeń. Wiem, że nie mieszkają tu milionerzy. Bardziej zależałoby mi, żeby zrobić coś dla lokalnej społeczności i kogoś wypromować. Chcę, żeby następcy nie popełnili moich błędów.

Drużyna Łukasza Stasiaka składająca się z osób, które spotkał na swej piłkarskiej drodze:
Fabiański - Niewulis, Szur, Bąk - Iwan, Makuszewski, Majak, Madej - Kryszałowicz, Lewandowski, Rasiak

Statystyki prowadzone przez Łukasza Stasiaka

Stasiak Sta1.jpg

Stasiak Sta2.jpg

Fot. Robert Skumiał

Jedna drużyna